W Chotowej osiedliło się kilka rodzin ze Wschodu, ale były też rodziny z nakazu niemieckiego, którzy byli wysiedlani z Pomorza.
Tato, jako sołtys, był wzywany do Dębicy, celem odebrania przybyłych rodzin z transportu kolejowego, a byli wysiedlani z różnych miejscowości na Pomorzu. Tato nie mógł odmówić ich przyjęcia, bo to było z góry narzucone, mógł natomiast wybrać sobie rodziny, które mu odpowiadały. Wybierał wtedy takie, wśród których byli jacyś fachowcy, mieli zawód, bo wiedział, że tacy znajdą sobie zajęcie w wiosce, zarobią na siebie i na utrzymanie rodziny.
Hania (w środku) z siostrą Ewą i koleżanką
Wybrał wtedy między innymi rodzinę K. i P. Bartoszochów z Inowrocłaiwa i ta rodzina zamieszkała w naszym domu. Do stryja Janka trafiła wówczas rodzina z Grudziądza, była to zresztą siostra stryja żony z mężem i synem (w moim wieku był syn Franek). Dziwne to nawet było, że zostali wysiedleni bo mieli czysto niemieckie nazwisko, mianowicie Holz.
Okupacja niemiecka trwała i trwała, zdawało się, że wojna nigdy się nie skończy, aż tu na początku sierpnia 1944 roku, była to niedzielą gdzieś od godz. 8 do 10°° rano dochodziła do nas ogromna strzelanina, słychać było ciężkie działa, katiusze i wszelkiego rodzaju detonacje. Wiedzieliśmy, że zaczęło się natarcie i front wojenny zbliża się do nas.
Przyborowie od nas oddalone o 2 km - to majątek księstwa Jabłonowskich. Piękny pałac, kilkanaście budynków i mieszkań dla służby i dworzan. Stajnie, gumna, gorzelnia, oranżeria, sad i ogrody.
Kiedy nastało natarcie wroga, mieszkańcy Przyborowia wszyscy schronili się w piwnicach pałacu. Znalazł się tam również ks. dr Władysław Smereka. Ludzie drżeli ze strachu, ksiądz Smereka przygotowywał ich na śmierć. Trwało bombardowanie, jedna z bomb czy pocisk trafił w komin. W piwnicy otworzyły się wszystkie przewody, wysypała się sadza i ludzie tam się znajdujący zostali obsypani czarną sadzą i wyglądali jak murzyni. Wśród tych ludzi była moja koleżanka Józia.
Na zewnątrz wokół pałacu byli okopani Niemcy. Rosjanie uderzyli na nich na tak zwaną białą broń. Krzyków zabijanych żołnierzy ludzie z Przyborowia nie zapomną do końca życia. Po tym natarciu przestraszeni ludzie jeszcze przez tydzień przebywali w pałacu. Mężczyźni zdobywali mięso z bydła, które padło w wyniku strzelaniny. Obcinali po kawałku mięso, gotowali w zaroślach w dużych kotłach, chleb porcjowali po kromce na dzień na osobę. Przez parę dni sytuacja nic się nie zmieniła sama księżna Helena Jabłonowska prosiła oficera niemieckiego, żeby żołnierz niemiecki przeprowadził jednego z fornali przez okopy niemieckie do ruskich z powiadomieniem, że w pałacu znajdują się kobiety z dziećmi, i żeby za dwa dni nocą pozwolili wszystkim wyjść z Przyborowia. W stajniach zostało jeszcze sześć żywych koni, rządca zaprzągł je do wozów i po trochu każdy ładował co miał przy sobie i szli pieszo za wozami. Nie wszyscy mogli się od razu zabrać bo nastała noc, a po północy wznowiono obstrzał artyleryjski, więc ludzie chowali się w stajniach między żłobami. O świcie ostrzał ustał i wtedy ścieżkami mijając okopanych żołnierzy niemieckich opuścili pas największego zagrożenia udając się w kierunku Lipin a potem do Pilzna. Ostatecznie jednak wszyscy mieszkańcy Przyborowia osiedlili się w Słotowej i to aż na 6 miesięcy.
Chotowa znalazła się w pasie przyfrontowym. Padały pociski, nocą latały samoloty, oświetlały nasze domy takimi rakietami, że igłę by znalazł w piasku, a w dzień waliły katiusze i ciężkie działa. Chowaliśmy się w schronach, co dzień w innym miejscu. Po jednym takim obstrzale, tato z bratem podchodzili do naszego domu, aby zobaczyć co tam się stało. Stryja dom (ten przerobiony ze stajni) został spalony, garaż również razem z ukochanym Fordem, dom sąsiadów Dziwąków też został spalony, a na domu Klimków był namalowany duży czerwony krzyż. Był to szpital, słychać było jęki żołnierzy. Nie pozwolono się nam zbliżać tego domu.
Ze spalonego domu stryja Janka sterczał duży piec kuchenny z kominem, w garażu z Forda został tylko czarny szkielet.
Kiedy strzały trochę ucichły wróciliśmy w okolice naszego domu, na kilkanaście godzin. Mama wyciągnęła skądś dzierżę, rozczyniła chleb, wyrobiła ciasto i o dziwo w piecu po spalonym domu, zdołała upiec chleb, w tych polowych warunkach, który udał się niespodziewanie dobrze. Dostaliśmy po bochenku świeżo upieczonego chleba, bo nic więcej nie mieliśmy i poganiani przez Niemców, bocznymi drogami udaliśmy się w kierunku Lipin - Koziej Woli w okolice Łęk.
W domu zostali Niemcy, w stajni świnki i kury, a w stodole nie wymłócone zboże, z tegorocznych zbiorów. 3 konie i 2 krowy wyprowadziliśmy do ogrodu stryja Janka, zostawiając to wszystko na pastwę losu, a właściwie na użytek Niemcom.